Daria Galant
Jabłoń
Opowiadanie grozy
I
- Na czym polega różnica między kluczami a kluczami- zapytał
Andrea, podając mi pęk kluczy i zamykając skrzętnie szklaną szafkę, gdzie
podobnych pęków znajdowało się około tuzina.
Andrea prowadził agencję, która wynajmowała domy na
wypoczynek takim jak ja. Znużonym wszystkim pracoholikom. Będącym w stanie
psychicznego rozkładu, rozpadu i nihilizmu życiowego.
- Tylko się tam nie zabij w akcie desperacji i depresji i
degradacji – powiedział Andrea, metroseksulany twór naszych konformistycznych
czasów. – Bo to duży kłopot pod wynajem potem. A szkoda miejsca, bo ładne.
- Na folderze ładne – przyznałem niechętnie.- Ale nie wiem,
czy dla mnie atrakcją jest ten ogród…
- Ogród jest piękny – przerwał mi Andrea, poprawiając
dyskretnie opadające mu na biodra przyciasne spodnie w paski. Wyglądał w nich,
jak klaun, ale to ponoć szyk mody i top trend.
„Masakra”- pomyślałem sobie, patrząc na to wszystko, łącznie
z jego spodniami i ściskając w dłoni pęk chłodnych kluczy. – „Po co ja tam jadę
i co ja tu robię?”- kontynuowałem myśl.
Zaraz jednak sam siebie uspokoiłem:
„ To tylko weekend”- nic więcej.- „Tylko jakiś marny,
kolejny weekend. Zacznie się i się skończy. Jak to weekend. Nie ma się co
rozczulać nad rozlanym już mlekiem”.
- Tak więc proszę cię o oddanie kluczy do domu z ogrodem do
godziny dwudziestej w niedzielę. Ok.?- zakończył tonem o deweloperskim
entuzjazmie. Czyli nijakim, sztucznym, pozbawionym sensów.
- Ok. – odchrząknąłem.
- Rozumiemy się?- chciał mieć jasność, że do zmierzchu w
niedzielę rozliczę się z nim z kasy. Bo chyba nie o klucze tu tak naprawdę
chodzi. A moje odchrząknięcie nie było wiarygodne, nie było wystarczające,
ostatecznie słyszalne i pieczętujące wszystkie uzgodnienia.
- Tak jest! – wykrzyknąłem, jak w wojsku. Nieco przesadnie,
ze zbyt dużym nerwem, złością, irytacją i nienawiścią do wszystkiego, co w tej
chwili mnie otacza.
- Dobrze- Andrea rzekł spokojniej, tonizując mój żołnierski
wybuch. – A więc do niedzieli- pochylił się przede mną, ja lokaj. Otworzył
drzwi i po raz drugi się pochylając żegnał mnie wymachem ręki.
- Metroseksulany pajac- pomyślałem tylko, rzucając na niego
okiem.
Wyszedłem. Ulica tętniła piątkowym zgiełkiem. Klucze w dłoni
pobrzmiewały ochoczo.
- „Jadę”- pomyślałem.- „Jadę i już”. To tylko półtora dnia.
Nic więcej.
Nie poddałem się stanowi swojej depresji. Nie tym razem.
Wyruszam, chociaż mi się nie chce. Chociaż powinienem odpieczętować sobie
butelkę koniaku i zanurzyć się w picie aż do sławetnej dwudziestej w niedzielę.
Jednak podejmuję jakąś próbę z samym sobą. Podejmuje wysiłek poprawy
samopoczucia. Podejmuje walkę o spokój i normalność. Dom z ogrodem mi pomoże.
Da mi żyć. Oaza spokoju przyda się, jak zaklęcie na lepszą przyszłość.